Od jakiegoś
czasu stoimy z Ojcem nad brzegiem zatoki. Fale uderzają o nasze bose stopy. Słyszę
szelest transparentnych zasłon w kabinach prysznicowych nadmorskiego hotelu. Nie
zagłusza go dźwięk rozrywanej pod naporem wzburzonej wody tafli morza. Przeciwnie,
ten przede wszystkim niepokojący szelest spływa w zakątkach moich uszu. Na
szczęście nie ma już dla mnie strachu, który towarzyszył mi przez całe życie.
W powietrzu
unoszą się dwa odmienne zapachy ludzkich ciał, zupełnie jakbyśmy byli dwiema odkręconymi
fiolkami, z których sączą się nieoswojone wonie o jedwabnych nitkach. Chociaż jesteśmy
do siebie podobni jak dwie krople wody, nie mogę sięgnąć ręką do wnętrza jego
fiolki. Moja dłoń tam nie sięga – wydaje się być za daleko, mimo że stoi jak
nigdy dotąd blisko. Ramię w ramię.
Być może właśnie
ze względu na uderzające odczuwanie tego podobieństwa i szarganej wspólnoty,
jaka się z nim wiąże, nie mogę spojrzeć Ojcu prosto w twarz. Oglądam ją
natomiast uważnie z profilu. Spoglądam z ukosa na jego gładki policzek, szklący
się jasnością morskiej soli. Patrzę mu w oczy oczami kolejnej nadchodzącej fali…
Chciałabym być fioletowym
apokaliptycznym gejzerem i móc wreszcie przerwać ten nieznośny spokój.
„Twoje ciało wypełnione
zostanie męskim żelem pod prysznic” powiadam. „ Gdyby nie to, że na swych chłopięcych
policzkach dla mnie zawsze będziesz nosił brodę jak Talib, w swoich snach przypominałbyś
Mojżesza” dodaję skwapliwie. „ Czy i ty nie widzisz, że nasze fryzury stworzone
zostały z jednej fali? Że nasze czoła szlifował ten sam bruk nadmorskiego
bulwaru o szóstej nad ranem w piątek, sobotę, niedzielę i poniedziałek…?”
Mój Ojciec słów tyle
już wypowiedział w swoim życiu i tyle już swoich zdjęć pokazał moim koleżankom,
że ta nagła nieuchwytność jego fizjonomii oraz uporczywe milczenie, do którego
nie nawykłam sprawiają, że pragnę się do niego zbliżyć. Teraz, odsuwając mnie
od siebie niechcący, równie dobrze mógłby być mną, zmęczoną odbijaniem w sobie
refleksów jego zawsze drażniącego mnie istnienia, zbyt ignorującego wszystko
prócz siebie, nadmiernie sympatyzującego tylko ze swoimi snami.
Kiedy uświadamiam
sobie, że mam na głowię taka samą falę jak ma morze, czuję się w towarzystwie
Ojca znacznie lepiej. Oboje przecież zostaliśmy wychowani w odległości nie
większej niż dwieście metrów od morskiego brzegu. Karawana fal nie niesie aż
tak wielkich różnic, abyśmy nie mogli siebie rozpoznać za jakieś kilka… lat na
tym piaszczystym obwodzie. Poza tym ta przestrzeń zobowiązuje.
Ledwie poruszony
obraz umieszczonego w nieokreślonych latach momentu, kiedy stworzę Ojca – jak ptaki
tworzą swoje trele bardzo wczesną porą, w której ludzie jeszcze często śpią – już
teraz, na przemian boleśnie i kojąco, co jakiś czas narasta we mnie i wytraca
moją uwagę na twoje sprawy.
***
Chciałabym, aby te twoje sprawy miały
w sobie gęstość całkiem, lub chociaż odrobinę inną niż ma morze. Żeby wiał
wiatr, który nie będzie ich zagłuszał. Żeby w tych sprawach mieściło się tylko
jedno ziarnko piasku. Twoja grzywa nie przypomina niczego, co znam. Na szczęście
to nie jest klimat Oazy! No może trochę podobna jest do stromego nadzienia
grafomańskiej próżni, jaką telepatycznie wytrwale mnie obdarzasz. Ta wytrwałość
mi imponuje. Do tego stopnia, że postanowiłam przez tydzień się nie myć, aby
nabrać nie lada hardości. Podnoszę sztywny kołnierz, tu i tam poprawiam. Bardzo
interesują mnie te śmiertelnych sprawy, o których od dawna chciałam usłyszeć. Obiecuję,
kiedyś też przestanę zadręczać Mamę.